- Kategoria: Ogłoszenia parafialne
- Odsłon: 1583
„OPATRZNOŚĆ BOŻA KIEROWAŁA MOIM ŻYCIEM”
Z księdzem prałatem Janem Marcjanem, który 11 sierpnia 2007 roku będzie obchodził 50-lecie kapłaństwa, budowniczym m.in. siedziby sekretariatu Episkopatu Polski oraz kościoła i domu starców w Zalesiu Górnym, rozmawia Maria Popielewicz
Czy mógłby Ksiądz Prałat powiedzieć, jak wyglądała Księdza droga do kapłaństwa?
– W czasie II wojny światowej byłem młodym chłopcem – jak wybuchła, miałem zaledwie 8 lat. Wówczas przyjąłem Pierwszą Komunię Świętą, a także bierzmowanie z rąk ks. kard. Kakowskiego w katedrze św. Jana Chrzciciela na Starym Mieście. Jak wybuchło Powstanie Warszawskie, zaczynałem 14. rok życia. W czasie wojny chodziłem na tajne komplety. Przy kościele na Chłopickiego spotykała się nasza potajemna klasa. Cały czas byliśmy związani z Warszawą. Rodzice tu zostali i tu zmarli. W czasie Powstania Warszawskiego jako 13-letni chłopiec zostałem postrzelony w ręce. 1 sierpnia pojechaliśmy rozładować platformę. A tu się okazało – bo nam, młodym, porucznik nie mówił – że to była broń, granaty. To było przewożone z Grochowa do wieżowca, przedwojennego drapacza chmur, na rogu dzisiejszej Świętokrzyskiej i Szpitalnej. Tam się zorientowaliśmy, że w kredensie, który dźwigaliśmy, jest broń, bo jeden garnek nam wypadł. Ale porucznik znał niemiecki, zaczął przeklinać, rzucać pokrywkami, żeby dyżurujący Niemiec się nie zorientował, co przenosimy i nas nie ostrzelał. Szczęśliwie nic się nie stało. Ale jak wracaliśmy, wybuchło powstanie. Z alei Szucha jechał samochód i ktoś tak siekał z karabinu, że nas postrzelił. Ja oberwałem w ręce. Bogu dzięki, że nie w głowę, tylko po rękach, i przeżyłem. I za to postanowiłem – w dziękczynieniu – służyć Panu Bogu do końca życia i chodzić na piesze pielgrzymki na Jasną Górę co roku w sierpniu. I chodziłem przez 50 lat. Po zapaleniu otrzewnej już nie mogłem.
Tak się zaczęła droga Księdza Prałata do kapłaństwa?
– Tak, tak, Pan Bóg mnie prowadził. Moja droga do kapłaństwa to w szczególny sposób wspaniały przykład moich bogobojnych rodziców, ale i księdza Mariana Pawłowskiego, i ofiarnego, pracowitego ks. prałata Jana Sztuki, budowniczego kościoła pw. Najczystszego Serca Maryi w Warszawie przy Olszynce Grochowskiej jako pomnika bitwy, która tam niedaleko się stoczyła. Jeszcze jako chłopca zaprowadzili mnie rodzice do kościoła, abym służył do Mszy Świętej. Komunistom nie podobała się nasza organizacja ministrancka, na której prezesa zostałem wybrany. Jako 18-letniego młodzieńca wezwali mnie w pewnym momencie na Cyryla i Metodego, gdzie mieścił się Urząd Bezpieczeństwa, żądając donosów na wikarych i proboszcza. Oczywiście powiedziałem, że ja tylko na niedzielną Mszę chodzę. Ale byli tacy podli, że trzymali mnie do 2.00 w nocy. Nękali mnie jeszcze potem i grozili, że nie skończę studiów. Dlatego najpierw złożyłem papiery na Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie, potem na Wydział Historii Kościoła na Uniwersytecie Warszawskim, ale równolegle załatwiałem przyjęcie do seminarium duchownego. Od 1952 roku byłem w seminarium. Święcenia kapłańskie przyjąłem 11 sierpnia 1957 roku z rąk ks. kard. Stefana Wyszyńskiego. Piękne to były lata i przeżycia. Mam za co Bogu dziękować.
Wspominał Ksiądz Prałat ogromną rolę rodziców na drodze do kapłaństwa…
– Miałem bardzo świątobliwych rodziców. Mieli nas jedenaścioro. Dwoje dzieci umarło w dzieciństwie jeszcze we Francji. Mój tata pochodził z Kielecczyzny, a mama z Kresów. Rodzice we Francji ciężko pracowali, tata m.in. przy regulacji Renu. Był bardzo pracowity, wiele się tam nauczył. Ściągał do Francji wielu ludzi potrzebujących chleba. W 1935 roku rodzice przyjechali do Warszawy z majątkiem wypracowanym we Francji i wykupili posesję przy ul. Grochowskiej, ale ze względu na ruchliwość tej ulicy mama wymusiła na tacie, by to sprzedał. Przeprowadziliśmy się na ul. Zamieniecką. Tam była kolonia polskich oficerów. Z tego powodu Niemcy w 1939 roku, jak wkroczyli do Polski, to te wszystkie domki w tej kolonii powalili granatami. Odbudowany z trudem w 1945 roku dom został spalony, jak Rosjanie wchodzili na Pragę z naszą armią kościuszkowską. Ale rodzice – swoim przykładem pracowitości – wychowując nas, nauczyli szacunku do pracy i pracowitości.
Najstarszą siostrę w 1940 roku, w pierwszym roku okupacji, Niemcy pojmali podczas łapanki w Warszawie, jak była na lekcji u swojej nauczycielki, i wraz z jej koleżankami wywieźli do pracy, a brata na początku 1944 roku wywieźli do Dachau. Ślad po nich zaginął. Szukaliśmy ich przez Polski Czerwony Krzyż, ale bezskutecznie. Siostra dzięki Opatrzności Bożej została cudownie odnaleziona w Stanach Zjednoczonych przez ks. Klimuszkę 12 lat po zakończeniu wojny. Nawiązałem z nią kontakt. Opatrzność Boża tak mną pokierowała, że po raz pierwszy dotarłem do niej, do Tuscon w Arizonie, mając przy sobie zaledwie 10 dolarów. Spotykałem ludzi, którzy bezinteresownie przychodzili mi z pomocą. Tam poznałem cudownych ludzi oddanych Polsce, wspaniałych braci kapłanów polskiego pochodzenia. Między innymi ks. Józefa Smolenia i ks. kanonika Józefa Mariańczyka. On mi pomógł. A że miałem listy od ks. Prymasa Wyszyńskiego do biskupów, kapłanów, do Amerykańskiej Częstochowy, to wszędzie mnie zawiózł, a potem zostawił pod opieką paulinów. A tam był mój kolega ze studiów. Stamtąd pojechałem już do siostry i jeździłem potem co roku.
Oprócz codziennej pracy duszpasterskiej, katechetycznej, wyznaczono Księdzu Prałatowi dodatkowe zadanie. Wiele udało się Księdzu Prałatowi osiągnąć?…
– Dzięki dobroci mojej siostry i jej przyjaciół ze Stanów udało się wiele dobrego zrobić – m.in. finansować budowę kościoła w Zalesiu, domu rekolekcyjnego w Kaniach, który tworzył ks. Antoni Słomkowski, klasztoru Sióstr Orionistek, Elżbietanek, Loretanek. Oczywiście to wszystko nie udałoby się, gdyby nie ofiarna i bezinteresowna pomoc ludzi tu, w naszym kraju. Pan Bóg tak kierował, że zawsze na swojej drodze spotykałem odpowiednie osoby. Pan Bóg ma swoich ludzi! Tylko ja nie wstydziłem się iść w sutannie. I szacunek wobec tej togi Jezusa Chrystusa sprawiał, że wszędzie ludzie mogli mi pomóc i nie bali się tego. Pomagałem, bo ks. abp Bronisław Dąbrowski, wtedy sekretarz Episkopatu, mój pierwszy zwierzchnik, prosił, bym pomagał siostrom. Ksiądz Prymas Stefan Wyszyński uzyskał od Gierka wiele pozwoleń na budowę kościołów i klasztorów, więc zwrócił się do mnie, bym pomagał, gdzie mogę. Ksiądz Prymas obdarzył mnie tak ogromnym zaufaniem i wyznaczył także do budowy sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski przy ul. Wroniej. Głównym nadzorcą nad tym wszystkim był właśnie ks. abp Dąbrowski. Pracy było dużo, wszędzie chętnie służyłem, pomagałem przy remontach w Mińsku, Krynicy – Opatrzność Boża tak pokierowała moim życiem. Teraz chcę podziękować za to wyróżnienie, zaszczyt, że mogłem pracować u boku ks. Prymasa Wyszyńskiego, ks. abp. Dąbrowskiego, ks. bp. Jerzego Modzelewskiego, który był przewodniczącym Komisji Episkopatu ds. Budownictwa Sakralnego. Chcę Panu Bogu podziękować, że tak wiele się od nich uczyłem i że tak wiele prac mi zlecali. Gdy rozpoczął się pontyfikat Sługi Bożego Jana Pawła II, jeździłem do Watykanu zdawać sprawozdania, jak idzie budowa sekretariatu Episkopatu. Papież wszystkim się interesował, uważnie słuchał. Spotkania z Ojcem Świętym były cudowne i niezapomniane.
W latach 70. Służba Bezpieczeństwa też nie pozwalała Księdzu Prałatowi spokojnie prowadzić pracy duszpasterskiej…
– Za otwieranie w domach rolników punktów katechetycznych w Budziszowicach, gdzie byłem proboszczem w parafii Przemienienia Pańskiego, miałem aż cztery kolegia karne i kary finansowe. Wyzbyłem się wszystkiego, by łobuzy niczego nie mogły zabrać. Przychodzili na parafię, straszyli mnie, spisywali kazania, uznali za „wroga Polski Ludowej”. Po tych przeżyciach miałem zawał. Leżałem w szpitalu w Rawie Mazowieckiej. Wspaniali byli wtedy nasi biskupi. Jak jechali z Jasnej Góry czy z tamtych stron, to zawsze przyjechali odwiedzić chorego kapłana w szpitalu. Zawsze byłem im wdzięczny za serce, które mi okazali. Ale Pan Bóg wyprowadził mnie z tego zawału i mogłem dalej służyć.
Później, jak budowałem sekretariat Episkopatu, podstępnie zabrali mi prawo jazdy, oskarżając, że przekroczyłem przepisy drogowe, że przejechałem na czerwonym świetle ul. Świętokrzyską i że zakręcając, zatrzymałem ruch tramwajów w jedną i drugą stronę i jeszcze parę innych przykładów mi podali. Myślę sobie, kiedy to mogło być? Ale uświadomiłem sobie, iż w tych dniach, które były w dokumentach, nie było mnie w Polsce. Zostałem wtedy wysłany przez ks. abp. Dąbrowskiego i ks. Prymasa Wyszyńskiego do śp. ks. kard. Franciszka Königa do Wiednia. Pojechałem tam samochodem ks. Prymasa, żeby przywieźć biały i żółty jedwab na ozdobę, flagę, proporzec, baldachim i okrycie foteli do samochodu przygotowywanego dla Ojca Świętego Jana Pawła II, a także kasety i kamerę do filmowania, przez które musieliśmy zostać dłużej w Austrii. Na szczęście miałem stemple z granicy czeskiej z wjazdu i wyjazdu… Kolegium mnie uniewinniło, ale prawa jazdy mi nie zwrócili. Dopiero Ojciec Święty, jak przyjechał, na lotnisku w Balicach upomniał się u ministra Kubeckiego: „Kiedy oddacie ks. Janowi prawo jazdy? To jest szyte grubymi nićmi”. Następnego dnia do sekretariatu Episkopatu przywieźli dokument.
Ksiądz kardynał Józef Glemp poprosił Księdza o kolejną budowę?
– Tak, po śmierci ks. kard. Wyszyńskiego ks. kard. Glemp zlecił mi najpierw na pół roku administrację domu Konferencji Episkopatu. Ale po tym czasie zwrócił się do mnie, bym rozbudował zabytkową kapliczkę w Zalesiu Górnym, bo – jak powiedział ks. Prymas – „ludzie stoją pod liśćmi”. Po wybudowaniu świątyni i pięknego zaplecza duszpasterskiego powstał – mimo wielu przeszkód – cmentarz. Udało się to wszystko dzięki wspaniałym, życzliwym ludziom, których zaprosiłem do komitetu budowy kościoła i cmentarza.
Ciężka praca odbiła się na zdrowiu Księdza Prałata?
– Z tego wyczerpania zapadłem na zdrowiu. Najpierw miałem kamienie nerkowe. Stan był bardzo poważny. Szybko zostałem operowany w szpitalu na Orłowskiej. Ale asystent, który miał mnie zaszyć, nieuważnie użył narzędzi z poprzedniej operacji i nastąpiło zakażenie całego organizmu i zapalenie otrzewnej. Opatrzność Boża i – wierzę – szczególne wstawiennictwo Matki Bożej sprawiły, że profesor przyszedł do mnie po południu, żeby zobaczyć, jak się czuję. Jak się okazało, że mam bardzo wysoką gorączkę, od razu zwołał innych chirurgów, którzy mnie pięć i pół godziny operowali. Uratowali mnie, choć leżałem trzy i pół miesiąca w szpitalu. Po tym czasie ks. Prymas Glemp kazał mi odpocząć, pójść na emeryturę i kierować domem starców, który wybudowałem w Zalesiu.
Ale Ksiądz Prałat nie odpoczywa. Czy mógłby Ksiądz Prałat powiedzieć o kolejnym dziele, które powstaje?
– Rozpoczęła się budowa drugiego domu starców w Brwinowie na terenie gospodarstwa, które podarowała nam jedna z naszych pensjonariuszek. Ziemia została podzielona na planie zagospodarowania przestrzennego na działki budowlane i na tym terenie rozpocząłem w 2002 roku budowę, by kontynuować pomoc osobom w podeszłym wieku, szczególnie tym opuszczonym. Ale nowy metropolita warszawski – ks. abp Kazimierz Nycz – pragnie, aby w tym domu były pokoje dla księży emerytów, bo w naszej diecezji nie ma dla nich takiego miejsca. Jednak te sprawy będą dopiero załatwiane z zarządem fundacji. Mam nadzieję, że diecezja włączy się w budowę domu, w którym będą księża. Zresztą teren jest spory i można tam kolejny dom wybudować. Takie są moje zamiary, czy Pan Bóg pozwoli tego dokonać, nie wiem. Ale służę, ile mogę, bo mam za co Panu Bogu dziękować!
Serdecznie dziękuję za rozmowę.